środa, 9 lutego 2011

"Mariano Italiano 2010"

Na początku września, na koncercie BLUENECK, dowiaduję się od gajwera i łukasza, że mają poważny i dość odważny plan, żeby jechać do zachodniej Europy na koncert BLONDE REDHEAD. Jako, że zawsze jednym z moich koncertowych marzeń oprócz NEUROSIS i MUMa było zobaczenie tej właśnie skupiny, (że o pasji do podróżowania już nie wspomnę:o), a taka niepowtarzalna okazja nadarza się dość rzadko, tydzień później dogadujemy szczegóły wyprawy i ruszamy dokładnie ok. 1ej w nocy z niedzieli na poniedziałek w stronę słonecznej Italii. Początkowo miała być Genewa, ale z racji tego, że bilety już tam były wyprzedane, ostatecznie stanęło na północnych włoszech, a dokładniej Bolonii. Ja jestem akurat świeżutko po genialnym koncercie MUMa w Starej Ocynkowni krakowskiej Huty,(nie wspominając już tu o dwudniowej mega imprezie na Prefabet Fescie przed nim) więc zaraz po wyjeździe z grodu Kraka oddaję sie bezzwłocznie w objęcia Morfeusza. Mały postój na granicy w Cieszynie w celu zakupienia winiet i lecimy dalej. Parę godzin później jesteśmy już w Austrii, gdzie jakieś 70 km za Wiedniem stajemy ha dłuższy odpoczynek. 4 godzinki snu na tutejszym CPNie, zmiana drajwera(tym razem ja obejmuję stery naszego żółtego Malibu:o) i ruszamy na Włochy. Docieramy tam jakoś około południa i pierwsze co, to atakujemy nad Adriatyk. Tam najwyższy juz czas na prawdziwą włoską pizzę, kąpiel w morzu nad Bibione:

 i spadamy prosto do Bolonii. W mieście tym jesteśmy ok. 21-ej, czyli godzinkę przed planowanym startem koncertu, parkujemy auto w krzakach i idziemy do klubu "Estragon". Okazuje się na miejscu, że jesteśmy na terenie jakiegoś kilkudniowego, ogromnego festynu, gdzie najtańszy bronx udaje się nam wyhaczyć za 4,5 oiro! Massakra! Dopijamy piwko na zewnątrz i uderzamy do środka, gdzie gra już jakiś support. Na szczęście nie męczą za bardzo i po jakichś 20-30 minutach na scenie odległe niegdyś marzenie. Koncercik baaaardzo fajny, aczkolwiek jak dla mnie zagrali za mało starych utworów, a to na nich byłaby z pewnością największa zabawa. Te nowe sa jkies takie pozbawione tego "pankowego pazura", ale i tak miło się tego słuchało. No, może pomijając fakt, że parę razy zdarzyło mi się tam na stojąco zmrużyc oko (zmęczenie 1000 km drogą i niewyspanie po Prefabecie dawało o sobie znać:o) Co by jednak nie mówić to usłyszeć :"Misery is a butterfly" na żywca to zdecydowanie nie zapomniane przeżycie. Po koncercie zawijamy do auta, jeszcze tylko po piwku na sen i uderzamy w kimę w pobliskim krajobrazie. Ciepłe słoneczko budzi nas następnego dnia, w południe jakieś śniadanko i idziemy pozwiedzać centrum Bolonii. Podczas tej wędrówki mam okazję nareszcie wspiąć się na jedną z dwóch krzywych wież, skąd rozpościera się niesamowity widok:


Późnym popołudniem wracamy do auta i startujemy z powrotem nad Adriatyk. Tym razem pada na okolice Rimini, gdzie zostajemy na noc. Kimamy na plaży, a następnego dnia jedziemy zobaczyć to słynne Rimini. Niestety, miasto okazuje się przereklamowane(no może poza tym przepiękny łukiem:

 i tylko niepotrzebnie tracimy tam kilka godzin na wędrówki. Na całe szczęście, wpadam na pomysł odwiedzenia usytuowanej nieopodal najstarszej republiki na świecie czyli San Marino. I to był strzał w 10-kę! Pierwszy raz tam w życiu zawitałem i mam nadzieję, że nie ostatni :o)

Miasto totalnie miażdży swoim położeniem i architekturą. Usytuowane jest bowiem na samym szczycie wzgórza, kilkadziesiąt km od morza adriatyckiego, na którym widnieją ruiny  murów obronnych z XIII–XIV w. z trzema wieżami. Rzecz jasna odwiedziliśmy wszystkie trzy ;p. Widok wprost oszałamiający:

Jeszcze tylko zakup suwenirów z tutejszych sklepów(obsługiwanych nota bene przez Polaków) i ok. 19-ej ruszamy w stronę Florencji, gdzie gra dzisiaj fiński UNKIND, którego chciałem bardzo zobaczyć po tym jak usłyszałem ich ostatnią płytkę, która jest po prostu w pytkę:o) ok więc jest chwile po 19-ej i ruszamy z San Marino. I tu się zaczynają niezłe jaja, bowiem GPS, który mamy, prowadzi nas takimi drogami, że po prostu wymiękamy. Wąskie, górskie dróżki z zakrętami 180 stopni to norma. Czasem  pojawia się np. TIR z naprzeciwka, czy łosie tuż przy drodze, a czasem jedziemy międzyosiedlowymi jednokierunkowymi dróżkami, położonymi wyżej od San Marino(!)
Jest już nam wszystkim raczej nie do śmiechu, bowiem zawrócić na takiej drodze jest nie lada wyzwaniem, szczególnie w nocy i to na takiej wysokości. Zwłaszcza, że 150 km stąd gra dzisiaj UNKIND, więc brniemy dalej! Po jakichś 1,5 h drodze, w czasie której przejechaliśmy 15(!) km, zatrzymuję auto, znajdujemy na mapie najbliższą autostradę i ciśniemy nią aż do samej Florencji. Akurat cały czas jestem "za kółkiem", więc robię wszystko, co w mojej mocy, żeby zdążyć :o) Udaje nam się to bez problemów. Z racji tego, że już kiedyś to miejsce odwiedziłem i wiem jak tam dojechać, docieramy pod squat dosłownie minutę(!) przed tym jak zaczął grać UNKIND!!! Nieźle! Parkuję auto, rzucam gajwerowi kluczyki i wbijam czym prędzej na koncert Uff zdążyłem ;o). Sam gig zajebisty! Niestety jednak bez udziału tej mandolinki, co nadawała niesamowity klimacik na tym ostatnim ich nagraniu;o(. Ale i tak, pomimo tego, koncercik zajebsity! Warto było się tam tak spieszyć, żeby to przeżyć! Po nich na scenie THE HOLY MOUNTAIN i szczerze powiedziawszy po 1-2 kawałkach odpuszczam i daje sobie spokój. Na szczęście sa wewnątrz starzy jak i nowi znajomi, więc afterek najwyższy czas zacząć ;p Uff. co tam sie działo!!! Po prostu mega impreza i to do białego rana! Nazajutrz pobudka i w południe jedziemy pozwiedzać centrum Florencji.




Pół dnia łażenia to tu, to tam, zwiedzania tego i owego(niestety w stanie upojenia alko mało się pamięta:o) i wieczorkiem kimamy nad rzeczką nieopodal auta. Na drugi dzień pobudka z rana i dzisiaj ruszamy na Toskanię, a dokładnie w region Chianti, gdzie robią najlepsze winko we włoszech. Najpierw śniadanko w niesamowitym miasteczku o kształcie okręgu:

potem wizyta w najpiękniejszym zamku Chianti, połączona z degustacją tutejszego wina, a następnie wizyta w niesamowitej Sienie, miasteczku, które kolejny raz rozpierdala swoją architektura i położeniem:

Kręte, wąskie uliczki, prowadzące cały czas do góry, na końcu których znajdują się główna katedra (Duomo) i muzeum wraz z ogromna bramą, z której można podziwiać całą panoramę miasta. Rzecz jasna, że się tam od razu wspinam, skąd rozpościera się niesamowity krajobraz! W drodze powrotnej "zahaczam" jeszcze o muzeum, w którym straszą (nad)naturalnej wielkości posągi przedstawiające różnorakich bogów. Jeszcze tylko wątpliwe dość spotkanie małego, żywego skorpiona na ścianie muzeum(!) i uderzamy wraz z gajwerem na główny plac, gdzie czeka już na nas łukasz. Tam godzinny chilloucik z winkiem, serem i oliwkami:

i wieczorkiem jedziemy do "Manhattanu Średniowiecza", czyli San Gimignano, jedynego średniowiecznego miasteczka, w którym przetrwały do dziś wszystkie wieże. widok wprost oszałamiający. Parkujemy auto nieopodal(bowiem wnętrze miasta jest udostępnione tylko dla aut mieszkańców:o) i trafiamy akurat na jakiś koncert, na głównym dziedzińcu przed kościołem, więc jest wesoło. Chilloucik z winkiem podczas koncertu, później nocny spacerek po mieście i wracamy na nocleg (co niektórzy skłotuja nawet na tą noc jakąś chatkę w pobliżu:o). Pobudka z rana i jako, że nieskłotująca ekipa jeszcze sobie smacznie śpi na polu, postanawiam wrócić do miasta i zobaczyć je jeszcze raz za dnia:

i to była bardzo dobra decyzja, bowiem było o tej porze zupełnie puste i pozbawione turystów! To miasto jest po prostu niesamowite! W moim małym rankingu wszystkich, które do tej pory odwiedziłem, zajmuje drugie miejsce po San Mari(@)no. Całe otoczone wielkim murem z jedna tylko brama wjazdowo-wyjazdową, otwierana tylko dla mieszkanców. Coś po prostu niesamowitego! Godzinka spaceru po jego różnych przepięknych zakamarkach, lekki recycling tu i ówdzie i wracam do auta, gdzie już powstawali pozostali towarzysze wycieczki. Szybkie pakowanko, poźniej jakieś śniadanko




 i ruszamy dzis nad morze liguryjskie, dokładnie do Forte Dei Marmi, zwane w naszym slangu: Frutti Di Mare :o) Docieramy tam jakośpo południu, parkujemy auto nieopodal lasku i lecimy na plażę. Coś niesamowitego! Z jednej strony cieplutkie morze, a zdrugiej góry wyższe od Tatr:

Niestety, ale trafiamy akurat na wzburzone morze i czerwoną flagę ratownika, wobec czego po półgodzinnej próbie pływania zostajemy "wygwizdani" na brzeg:o) Pozostaje nam więc tylko leżenie i opalanie, niestety pogoda robi się coraz mniej ciekawa, wobec czego zawijamy się najpierw na przepyszna pizzę, a potem do miasteczka. W momencie, jak tylko startujemy, zaczyna padać deszcz, mamy więc pierwszy raz(oby i ostatni:o) okazję spędzić wieczór pod parasolami na głównym rynku miasteczka. Jak się niedługo potem okazuje, obok nas zaczyna się schodzić tutejsza młodzież i zaczyna się sobotnia impreza. My dopijamy swoje smaczne winka i lekko zrobieni idziemy spać na plażę. Na całe szczęście wkrótce deszcz ustaje, ale gajwer i tak znajduje dla nas klimatyczne miejscówki z zadaszeniem, gdzie ostatecznie kimamy. W niedzielę, z samego rana, postanawiam pożegnać się z moimi dotychczasowymi kompanami, bowiem oni zmierzają dalej na północ w stronę Szwajcarii, a ja "podążając za głosem serca", ruszam zupełnie w przeciwną stronę, na wschód włoch. Tak, wiec szybkie pakowanie, czułe pożegnanie i uderzam na stopa w stronę Florencji. Stoję tak na wylotówce z dobrych 6h i nic. Totalna massakra po prostu! Jedyne auto, które mi się zatrzymało jechało do Pizy, tj. 30 km stąd, więc odpuszczam. Ok. 17-ej wracam z powrotem na plażę, ale po chłopakach ani śladu. Na całe szczęście tym razem nie ma już ratowników, więc mogę sobie bez przeszkód popływać w bardzo miłym towarzystwie surferów i surferek, czemu oddaję się niezwłocznie ;o). Parę godzin później, gdy plaża jest już opustoszała, szukam jakiejś fajnej miejscówki na nocleg i kimam w zadaszeniu jakiejś restauracji. Następnego dnia śniadanko i zabieram się pociągiem do Florencji, gdzie spędzam pół dnia na jej ponownym(tym razem czeźwym:o) zwiedzaniu, a późnym wieczorkiem, ostatnim pociągiem do Bolonii. Docieram tam ok. północy i walę w kimę, w tym samym, znanym mi już dobrze, miejscu, co w zeszły tydzień:o) Następnego ranka powtórka z budzacym mnie słoneczkiem i ok. południa uderzam na spacer po centrum. Podczas niego znajduje niesamowity squat, umieszczony w samym środku uniwersytetu! Zapoznaję się z tutejszą ekipą i wieczorkiem idziemy razem najpierw na duże cowtorkowe street party na placu Verdiego, a później na mega imprezę do Wagu. Uff... ostrro było, nie powiem:o) Kimam u załogi na chacie, a następnego dnia czas na lekki rekonesans i wieczorkiem idę na wyjebany w kosmos koncert MELT BANANA! O tym gigu marzyłem, jak tylko tydzień wcześniej właśnie tu zobaczyłem ich plakat, że grają 22-ego w Bolonii. Tak, więc jest 22-gi, są oni, jestem ja i zaczyna się zajebisty wieczór. Najpierw przed gigiem zapoznaje bardzo fajną ekipę z ekwadorskiego El Karmaso, którzy pomagają mi w zakupie biletu(żeby go było można kupić trzeba było być posiadaczem jakiejś specjalnej karty klubowej, która kosztowała drugie tyle:o) i wchodzimy razem do środka. Na początek niesamowity, tutejszy, jednoosobowy projekt BOLOGNA VIOLENTA z kolesiem grającym mieszankę elektro/jazz/grind/crust/punk. Do tego co raz zmienia gitare na skrzypce i na odwrót, oraz wrzeszczy w niebogłosy:o) Zajebiste! Po nim po prostu wyjebany w kosmos koncert japończyków! Dwie dziołchy i dwóch kolesi robiących taką massakrę, że ja pierdolę! Stage dive od pierwszych minut i szalone pogo publiki dookoła kapeli, bowiem nie ustawili się oni na scenie, tylko na ziemii, pod niąi i to po jej przeciwnej stronie! Koncert mnie zmiazdżył okrutnie. Z pewnością jeden z trzech najlepszych tego roku! Coś po prostu niesamowitego! digital-powerviolencepunk as fuck! Do tego po nim podczas gadki z muzykantami, którzy okazali się bardzo fajnymi i otwartymi ludźmi, dowiaduje się, że jak przyjadę jutro na ich gig w Ljubljanie, to mam wjazd za free, więc satysfakcja ze wspólnie spędzonego wieczoru jest jeszcze większa! Po gigu zawijam na nocleg do nieodległej chatki poznanych wczoraj załogantów i nazajutrz atakuję na wschód. Najpierw 4 h bezskutecznego łapania stopa i jadę  ostatecznie pociągiem do Wenecji. Niestety tym razem numer ze ściemnianiem kanara nie przechodzi i jestem zmuszony kupić bilet(koleś zatrzymuje na stacji pociąg, zabiera mi dowód i takie tam excesy, więc raczej nie mam wyboru). Z kolei z Wenecji do Triestu udaje mi się przejechać za 2 oiro i wieczorkiem jestem już w tym ostatnim pięknym, włoskim mieście. Najsampierw atakuję na wypasioną pizzę, a następnie autobusem wyjeżdżam pod samą granicę. Tam atakuję z buta na druga strone i jestem już w Słowenii. Na pierwszym CPNie dowiaduję się, że wyjechałem nie do końca w dobrą stronę(czasami dobrze jest zabrać ze sobą mapę), ale po krótkich namowach zabieram się z pewnym włochem na tą właściwą. Stamtąd podjeżdżam 15 km z dwoma polakami w stronę Koziny i uderzam na pierwszy CPN, gdzie finalnie też kimam. Następnego ranka budzi mnie tam szkolna wycieczka, więc zabieram wkrótce swoje manele i maszeruję z buta do pobliskich kamieniołomów i jaskiń. Widok wprost oszałamiający! Później się dowiedziałem, że są to jedne z najsłynniejszych w Słowenii i akurat znalazły się na mojej drodze do Ilirskiej Bistricy, gdzie zmierzam dziś akurat na koncert DEATHRAID. Dwoma stopami około południa docieram do miasteczka, znajduję MKNŻ, klub w ktorym będzie dziś koncert i walę w kimę w parku obok. Pobudka ok. 16-17ej, zapoznaję tutejsza ekipę, jeszcze tylko mały rekonesans po okoli i czekamy na koncert. W międzyczasie w  kontenerach
pobliskiego supermarketu uskuteczniam jeszcze recycling, podczas którego znajduję 2kg ciastek, 30 batonów, musli, browar i uwaga! fajerwerki! ok. 19ej przyjeżdżają kapele, zaczyna się gromadzic coraz więcej ludzi, wśród których spotykam m.in. przyjaciół z tutejszego MELETE. Gadka-szmatka wspomagana tym i owym i po 22-ej startuje pierwszy zespół KOROMAĆ. Młoda załoga grająca coś na zderzeniu punka i metalu. Bardzo sympatycznie! Zagrali nawet cover DOOM, rzecz jasna "Police bastard" i to przy żywym wspomaganiu publiki. Jeszcze tylko odpalamy fajerwerki na zewnątrz i w środku zaczyna grać DEATHRAID - jak o sobie sami mówią - kapela powstała z popiołów STATE OF FEAR, DISRUPT i CONSUME. No i koncercik rakieta, a brzmienie żyleta!!! Chłopaki dali naprawdę znakomity secik! Po koncercie szalony after i nastepnego dnia, ok. południa, żegnam się z załogą i atakuję na Po jakiejś godzince stania(nota bene w lekkim deszczu) zatrzymuje się auto, z którego wysiada jakiś dzieciak i daje mi parasol(!) Niezła akcja naprawdę! Po raz pierwszy coś takiego mi się w życiu zdarzyło. Tak, więc stoję sobie dalej z parasolem, wkrótce przestaje padać i zatrzymuje mi się auto i to do samego Wiednia! W środku trójka hipisów, którzy zabierają mnie ze sobą do domu, gdzie ostatecznie też kimam. Następnego dnia żegnam się z nimi i atakuję na stopa do Bratysławy, gdzie zabieram się z jakimś turkiem, a nastepnie do samej Nitry, dokąd zawozi mnie baaaardzo sympatyczna i ładna słowaczka. Jedzie się nam ze soba bardzo miło, rozmawiamy o tym i owym i po 19-ej jesteśmy już w mieście. Oczywiście, jak zawsze, nie wiedziałem, gdzie mam wysiąść, ale po krótkim błądzeniu, rozstajemy się pod jakimś dużym centrum handlowym. Zegnam się, wchodzę do środka, a tam... ...wernisaż! wnet zapoznaję główną artystkę, rozmawiamy, pijemy winko i dowiaduję się, że koncert, na który zmierzam jest 500 m stąd. Samo życie! Wobec czego nie ma pośpiechu. Najpierw godzinka na wernisażu w towarzystwie artystek i artystów(załapałem się też do słowackiej TV), a potem zmierzam do klubu "Nova Pekaren", gdzie właśnie zaczyna grać pierwsza kapela, którą jest taki tutejszy melvinsovy hc/punk o nazwie SPROSTA OTAZKA. Nawet spoko się tego słuchało. Po nich znajomi z DIE HARDS i na sam koniec znowu przepiękny secik amerykanów z DEATHRAID! Przepięknie! Po koncercie zawijam spać do znajomego, który mieszka tuz nieopodal i z samego rana najpierw stopem do Rużemberoka, a stamtad już polskim TIRem do samego Krakowa. W chacie jestem jakoś po 15-ej. Wyjazd udany zajebiście! Oby takich więcej!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz