środa, 9 lutego 2011

"Kwietniowa wyprawa do Anglii (Ashford, Hastings, Brighton, Bristol, London)"

O kolejnym, kwietniowym, koncercie F.O.E., tym razem w ich rodzinnym mieście - Brighton, dowiedziałem się do samego zespołu za pośrednictwem wszechobecnego internetu, a dokładniej lansiarskiego majspejsa. Czyli jakby nie patrzeć, można tez pozytywnie skorzystać z tego co serwuje nam postęp technologiczny. Było to jakoś na przełomie 2008/2009 i już od tamtej pory doskonale wiedziałem, że zrobię wszystko, co w zasięgu moich możliwości, ażeby w tym niecodziennym wydarzeniu dość czynnie uczestniczyć. Tak, więc jest 20-ty kwietnia 2009 roku jakoś parę minut po ósmej rano, a ja pełen nadziei i wiary w siebie staję na wylotówce na A-4. Dosłownie 10 minut później łapię starszego biznesmena w „wypaśnym mercu”, który podwozi mnie na bramki autostrady pod Jaworznem, skąd po kolejnych 5-10 zabiera mnie pracownik firmy remontującej tą trasę, więc mam okazję dowiedzieć się od niego tego i owego nt. stanu polskich dróg i ich remontów. Jedzie akurat dzisiaj do samego wrocka, więc się zajebiście składa! Jakoś chwilę po 11-ej jesteśmy na Bielanach, gdzie się rozstajemy, a ja zmierzam do pobliskiego centrum handlowego na ostatnie zakupy. Godzinkę później podbijam na CPN, gdzie dosłownie po chwili zagaduję pierwszego napotkanego laweciarza. Okazuje się, że jedzie aż do Belgii, więc od słowa do słowa i chwilkę później jedziemy już razem w stronę niemieckiej granicy. Po drodze jeszcze mała rozkmina, czy jechać na Olszynę, czy raczej na Zgorzelec, ostatecznie jednak staje na tej drugiej opcji i dokładnie 15.20 jesteśmy już w dojczlandzie. Tam jakość dróg o wiele lepsza, więc wiadomo, że podróż upływa znacznie szybciej i tak po 2-3 h jesteśmy pod Chemnitz, gdzie zatrzymujemy się na mały postój. Pól godzinki przerwy i ruszamy dalej na Frankfurt. Kolejne pięć godzin trasy upływa nam na różnych rozmowach i jakoś po 22-ej jesteśmy pod Dortmundem. Z racji tego, że nie ma już w tamtych okolicach dużych tankszteli, nocujemy na małym, przyleśnym parkingu. Pobudka nazajutrz ok. 3-ej rano, jakaś kawka i ruszamy na Aachen, gdzie całkiem niedaleko przebiega granica między Niemcami, a Belgią. Jesteśmy tam ok. 8-ej nad ranem (czyli jak nietrudno policzyć dokładnie doba czasu podróży z krakowa) i żegnam się z kierowcą, gdyż on dalej leci na południe Belgii, a ja zmierzam na pólnocny zachód. Jeszcze tylko szybka wizyta w tutejszej toalecie, jakieś śniadanko i w dalsza drogę zabieram się z młodym, polskim kierowcą TIRa, który jedzie niedaleko Liege. Po drodze, z racji tego, że jest całkiem niedaleko, zbaczamy lekko z drogi w celu zakupu tego i owego w holenderskim Maastricht i ok. 13-ej ruszamy z powrotem do belgii. Tam „łapią” nas niesamowite korki i dopiero jakoś po 18-ej jesteśmy na stacji pod Liege, gdzie się ostatecznie rozstajemy. Później czas na obiado-kolację i godzinkę później łapie młodego francuza, który podwozi mnie na następną stację, jakieś 30 km od Lille jesteśmy tam jakoś po 20-ej i po czterech godzinach bezskutecznych prób łapania, kimam w TIRze u pewnego miłego, dopiero co poznanego Słowaka. Pobudka przed 6-tą rano, gdyż miałem wcześniej „ugadanego” pewnego Litwina i to do samej Anglii, więc idę go szukać. Nie wiem czy to ja zaspałem, czy to on wcześniej ruszył, w każdym razie po litwinie ani śladu, ale za to po chwili zagaduję pewnego, młodszego jak się później okazało, ode mnie słoweńca, który zabiera mnie do samej Anglii. Jeszcze tylko zamiana naczep i dokładnie chwilę po 7-ej rano startujemy w stronę francuskiego Calais. Dwie godziny później tam docieramy, po drodze jeszcze małe problemy z celnikami i dokładnie 9.34 jedziemy przez Eurotunel pociągiem do Anglii. Podczas podróży mam pierwszy raz w życiu okazję spróbować prawdziwego brytyjskiego śniadania i niecałą godzinkę później(czyli znów po 9-ej rano, bowiem w Anglii przesuwamy czas w tył) jesteśmy już na wyspie. Ogólnie cała podróż przebiega nam w zajebistej atmosferze, gdyż kierowca okazuje się bardzo otwartym i tolerancyjnym człowiekiem i półtorej godziny później rozstajemy się na małej stacyjce pod Leeds. Z racji tego, że całkiem niedaleko jest jakiś słynny zamek, swoje kroki kieruje najpierw właśnie tam Na miejscu okazuje się, że dzisiaj zaczyna się tu parada policyjnych psów i zjechało na nią mnóstwo ludzi. Wobec tego, jak i też z racji dość drogiego biletu, daruję sobie zwiedzanie zamku i zmierzam na pobliską stację kolejową. Podjeżdżam pociągiem do najbliższego miasta, którym jest Ashford i po małym jego rekonesansie ruszam na wylot w stronę Rye. Tam staję na stopa i po jakichś 10-ciu minutach na moich oczach z dość dużą prędkością wypada z ronda i kompletnie rozbija swe auto młody anglik(!) Uff... Pomagam mu lekko zsunąć auto, tak, żeby nie blokowało drogi, niestety we dwóch jest bardzo ciężko, a reszta kierowców ma to kompletnie w dupie. Wobec tego zabieram swoje manele i idę dalej. Najpierw do najbliższego centrum handlowego, gdzie na tekturze od sedesu(!) robię sobie kartkę RYE, HASTINGS, LEWES, a później już na wylotówkę, skąd dosłownie po pięciu minutach zabiera mnie do Hastings młody student. Mało tego, że do samego Hastings, to jeszcze jedziemy tak przepięknymi rejonami, że po prostu wymiękam! Kręte i naprawdę wąskie jednokierunkowe uliczki w górę i w dół, zupełnie jak na trasach rajdowych, prowadzące głębokimi tunelami przez tutejsze pola. Całkiem niedaleko mijamy posesję niejakiego Paul McCartney'a :), gdzie prowadzi swoje studio nagrań i ok. 18-ej jesteśmy już w Hastings. Ufff droga wprost niesamowita, a jak się później okazało, to był to dopiero początek przygód. Tak, więc wysiadam w Hastings i idę sobie drogą, którą polecił mi „mój przewodnik” przed chwilą. Idę tak z 10 minut, pomiędzy domkami, po czym dochodzę do wi8elkiego parku, który jak się później okazuje, kończy się skałami i dwoma klifami, z którego rozpościera się oszałamiający wprost widok na morze i plażę poniżej! Ja pierdolę! Ten widok mnie po prostu konkretnie r-o-z-p-i-e-r-d-o-l-i-ł! Siedzę se tak z zimnym browarkiem na najwyższym klifie w mieście(ten w Gdyni może się przy tym schować :o) a pode mną skały, jaskinie, tutejszy zamek i całe centrum miasteczka wraz z muzeum rybołówstwa, plażą, polem do mini-golfa i nie wiem czym tam jeszcze. Do tego wszystkiego zachód słońca nad morzem , przyjemny letni wiaterek wokół. No po prostu jest zaaajebiście! W momencie jak dopijam powoli browara, schodzę pozwiedzać dolną część miasta, która rozpierdala po raz kolejny, tym razem z bliska. Ufff... niesamowite, wąziutkie przejścia między totalnie odjechanymi kamienicami, z których w ogóle jedna żółta jest w kształcie sera i nazywa się nie inaczej jak „Piece of cheese” właśnie, wyjebana w kosmos plaża(szkoda tylko,że kamienista), pole do mini-golfa, wielkości małego parku, do tego parę otwartych knajpek na nabrzeżu wszystko to tworzy tak niesamowitą atmosferę, że aż nie chce się tego zajebistego miasteczka opuszczać! Do tego niesamowite jaskinie i skalne wzgórza, na których siedziałem wcześniej, ciągnące się aż do samego końca plaży. Ufff... No po prostu miazga!!! .Ale trzeba ruszać dalej, jest jeszcze przede mną tyle ciekawych rzeczy do zobaczenia :o) tak, więc godzinka spaceru plażą i jakoś wieczorkiem zmierzam na wylot w stronę Lewes. Idę tak i idę, a tu cały czas jakieś niekończące się remonty na drodze,a po obydwu stronach domki, więc z miejscówką na stopa raczej trudno. Finalnie dochodzę do następnego miasteczka, którym jest Bexhill, gdzie zostaję w ogóle na nocleg. Pobudka następnego dnia ok. 6-ej rano i idę na wylotówkę. Po drodze jeszcze mała wycieczka po miasteczku, połączona z lekkim błądzeniem i godzinkę później jestem już na właściwej drodze. Dosłownie pięć minut stania i łapię ciężarówkę i to do samego Brighton! Po prostu zajebiście! Jakieś półtorej godzinki później jestem już na wjeździe do Brighton, skąd na nogach podbijam do centrum. Najpierw zwiedzanie plaży i jej okolicy,a jakoś w okolicach południa idę do Cowley-Club, gdzie zapoznaję tutejszą załogę oraz zostawiam u nich swój mandżur. Wiadomo, że bez ciężaru na plechach, o wiele lepiej się zwiedza:) po ciepłej i bardzo apetycznej zupce zmierzam na explorację kolejnych partii miasta. Zaczynam od okolic Crematorium, gdzie nieopodal wspinam się na najwyższy punkt w mieście . Stamtąd podziwiam zapierające dech w piersi widoki całego miasta, łącznie z plażą i morzem., po czym wolnym kroczkiem, działkami schodzę w dół na samą plażę. Tam mały odpoczynek przy kojącym ucho szumie morskich fal, jeszcze tylko mała wizyta na pobliskich uliczkach NORTH-LAINE i chwilę po 20-ej jestem z powrotem w Cowley-Club'ie. Tam czas na wieczorny posiłek, podczas którego zapoznaję bardzo sympatyczną dziewczynę Abi, która z kolei organizuje mi nocleg na jednym z tutejszych squatów. Wieczorkiem brzegiem plaży docieramy rowerami na skłocik, gdzie zapoznaję tutejszych mieszkańców i ok. północy walę w kimę. Pobudka następnego dnia w południe, coś na ząb i dę zwiedzać dalej. Najpierw słynny Pavilon i tutejsze muzeum, w którym w ogóle trafiam na ciekawą wystawę imidżu (naprawdę dość śmieszna rzecz zobaczyć w muzeum ubrania gotek, punków, skate'ów i rockersów :o), później słynne LANES, czyli okolica bogata w bardzo wąziutkie i kręte uliczki, otoczone niesamowitymi kamienicami, następnie czas na kąpiel w morzu w towarzystwie czterech atrakcyjnych dziewczyn :o) i na sam koniec zmierzam zobaczyć ciut odległe stąd Old-City, które też robi wrażenie i to konkretne! ok. 18/19-ej wracam raz jeszcze połazić po LANES, później spacer po NORTH-LAINE i ok. 20-ej jestem pod klubem. Pół godzinki interesującej dość rozmowy z Alexem i jako pierwszy koncert zaczyna hardcorowy crust z Holandii na dwa różnopłciowe SANDCREEK MASSACRE. Bardzo sympatycznie. Po nich niemiecki ALPINIST, kapela, którą się jarałem już wcześniej z nagrań. I też dosyć przyzwoity występ. No i na sam koniec niesamowity wprost występ tutejszego FALL OF EFRAFA. W końcu nadeszła chwila na którą czekałem dokładnie ponad rok, dokładnie od ich zeszłorocznego gigu w Kiel! O fuck! Materiał jaki zagrali rozjebał mnie po całości! Zresztą jak zawsze :o). Dwa kawałki z „Elil”, trzy z „Owsla”, oraz dwa zupełnie nowe utwory, które znajdą się dopiero na ich ostatniej płycie „Inle”, która ma trwać ponad 80 minut(!) wprowadziły w tak niepowtarzalny klimat, że aż ciężko było uwierzyć, że właśnie minęły dwie godziny koncertu. Ufff... do tego dosyć żywa zabawa publiki, trochę ciasny, klimatyczny klub i wszystko brzmiało tak jak dokładnie powinno. Po prostu niesamowity koncert! Ja pierdolę, z całą pewnością warto było się tam tłuc te 3 doby stopem, żeby tego doświadczyć! Coś niesamowitego po prostu! Uff...Do tego po koncercie zapoznaję bardzo miłą dziewczynę Evie, która przygarnia mnie do siebie na noc. Tak, więc zarówno wieczór, jak i noc pełen wrażeń :o). Jeszce tylko romantyczny spacer plażą, połączony z niezłą najebką, wspólna noc i następnego dnia około południa startujemy razem z Evie na stopa na koncert DIVISIONS RUIN do Bristolu. Na ten pomysł wpadliśmy rzecz jasna poprzedniej nocy, ale obiecaliśmy sobie, że jak wytrzeźwiejemy, to i tak tam pojedziemy :o). Tak, więc jest jakoś po 14-ej, jesteśmy na wylotówce i dosłownie po 10-15 minutach zatrzymuje nam się ciężarówką i to do samego Bristolu(!). Mało tego, że do Bristolu, to jeszcze kierowca „wyrzuca” nas jakieś 50 m od klubu, gdzie jest dzisiaj koncert! Żyć nie umierać :o). W „The Junction”, bo tak się nazywa ów klub jesteśmy ok. 18-ej, zostawiam tam plecak i idziemy z Evie na miasto coś oszamać. Godzinka, dwie zwiedzania okolicznych rejonów i po 20-ej wracamy do klubu, gdzie o 20.30 dokładnie zaczyna grać lokalny anarchocrust JESUS BRUISER. Bardzo ciekawy występ. Po nich ALPINIST i dzisiaj zabrzmieli naprawdę rewelacyjnie! Naprawdę wyjebany koncert i do tego okazali się bardzo miłymi ludźmi, więc wiadomo, punk as fuck! Podczas ich występu, poznaję przy barze swojego starego znajomego Jamesa, który jak się w ogóle okazało gra w DIVISIONS RUIN. No, więc humory od razu ulegają poprawie i za chwilę zaczyna grać D.R. Zajebiście było w końcu zobaczyć tą kapelkę na żywo! Ciemny, melodyjny, zmetalizowany hc/cruścik wprawił nas w bardzo pozytywny nastrój, do tego ekipa zaproponowała nam nocleg, oraz wspólną podróż nazajutrz do Londynu, więc wszystko tip-top :o). Jeszcze na sam koniec zwariowany dość występ holendrów z S.C.M., pożegnanie z pozostałymi kapelami i jedziemy na nocleg do rodzinnego domu drugiego gitarzysty D.R. Przed snem jeszcze szalone afterparty w pobliskim garżo-warsztacie i ok. 3-ej nad ranem czas spać. Następnego dnia pobudka w południe, orzeźwiający prysznic, coś na ząb i ruszamy do Londynu. Odległość jest dosyć spora, więc po jakichś 4-5h jesteśmy na miejscu. Najpierw wizyta w Pogo-Cafe coś oszamać, sprawdzić neta i takie tam, a później pod klub, gdzie dokładnie o 20.30 zaczyna grać pierwszy band, któym jest drugi projekt perkusisty D.R. O nazwie DROPPIN' BOMBS. Bardzo miły dla ucha brudny punkrock z crustowatymi naleciałościami i jako drugi na scenie tutejszy ARMED RESPONSE UNIT, w którym na wokalu udzielał się w ogóle organizator dzisiejszego koncertu. Bardzo ciekawy, połamany anarchocrustpunk z dużą dozą luzu i humoru przede wszystkim. Po nich również tutejsze BEGGINNIG OF THE END, w którym udziela się część polskich punx i na sam koniec rewelacyjny wprost występ DIVISIONS RUIN. Po prostu mega pozytywny koncert! Szalone pogo, stage-dive'y, dzika, ale jednocześnie bezpieczna zabawa i niesamowita energia! Uff.. Jedyna kapela, która bisowała podczas tego wieczoru i był to naprawdę wyjebany w kosmos koncert! Coś niesamowitego! Po prostu kolejny niezapomniany wieczór! No, ale wszystko, co piękne szybko się kończy i ok. północy żegnam się z tą zajebistą ekipą, gdyż dokładnie za 6 h mam samolot powrotny do Krakowa. Tak, więc niekończące się uściski i pożegnania ze wszystkimi starymi i nowymi znajomym i jakoś po północy ruszam wraz z poznaną tu przed chwilą dwójką polish bikepunx (tu gorrące pozdrowionka i podziękowania za pomoc w dotarciu dla Siaśka i Moni) w stronę Liverpoool St., skąd mam autobus na lotnisko. Ponadgodzinna droga w bardzo miłym towarzystwie, gdzie w jej połowie żegnam Monię i Siaśka i jakoś chwile po drugiej jestem na miejscu. Tam godzinka w towarzystwie dopiero co poznanych włochów i jakoś ok. 3-ej startujemy na lotnisko. Godzinkę później jesteśmy na Stansted Airport, jeszcze tylko szalone załatwianie po pijanemu biletu (czytaj: sępienie na niego, bo rzecz jasna wszystko przebalowałem wcześniej na gigi :o) i dosłownie w ostatniej chwili wskakuję do samolotu(!) Uff... udało się! Bez kitu, tylko jak wsiadłem do samolotu, drzwi się zamknęły i minutę później wystartował! Co prawda, w drodze do niego, na lotnisku, zostawiłem cały swój bagaż, ale bardziej zależało mi na tym locie niż na bagażu :o) Dwie godzinki później jestem już z powrotem w krakowie. Ufff. Co za szalona podróż! Oby takich więcej!!!
 W tym miejscu składam gorrrące podziękowania dla wszystkich ludzi, którzy pomogli mi w jakikolwiek sposób podczas tej szalonej podróży

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz